08 lutego, 2017

Patologiczna matka niejadka - czyli historia pewnej parówki.

Obiecany post - o parówkach. 

Opowiem Wam moją historię ..a raczej  historię o (nie)jedzeniu.  I o tym, dlaczego daję dziecku parówki, chociaż zanim zostałam matką, uważałam parówki za ZŁO.  Jeszcze jak córka się urodziła groziłam mężowi, że jeżeli da dziecku do jedzenia parówkę lub czekoladę, to odbiorę mu prawa rodzicielskie. 

I jak to się mówi "Zarzekała się żaba wody, a w błoto wpadła". 
Moja córka była karmiona piersią do ok. 6 miesiąca życia. Potem zaczęliśmy rozszerzać jej dietę, zgodnie z wytycznymi wszelkich organizacji zdrowia, zaleceniami lekarzy i instytutów. Najpierw warzywka, potem owoce, potem gluten itp. Jako niedoświadczona matka chłonęłam wiedzę z internetu i różnorakich poradników. Wiedziałam, że czekolada to cukier i zepsute ząbki, kapusta to wzdęcia i bolący brzuszek, mleko krowie jak najpóźniej, a grzyby to po x-nastym roku życia, a najlepiej nigdy, parówki to MOM i inne świństwa, podobnie jak pasztety. Wszystko wprowadzane ostrożnie, powoli, bez pośpiechu. 
Córka jadła chętnie, jedyne co - to nie wchodziły jej kaszki. Więc nie dawałam. No i pięknie piła mleko modyfikowane, bo po moim powrocie do pracy odstawiła się od piersi (sama, dobrowolnie). 
Taka sielanka trwała do ok. 18-tego miesiąca życia córki. Piszę około, bo nie pamiętam dokładnie. Pewnego dnia dziecko całkowicie odrzuciło mleko. Wręcz miała odruch wymiotny w momencie próby podania jej mleka w jakiejkolwiek postaci. Przerzuciła się na .. makaron. Na śniadanie, obiad i kolację. Tylko makaron. W drodze wyjątku, na obiad mógł być z rosołkiem. I tyle. 
Przerażeni pytaliśmy lekarza, o co może chodzić. Badania były dobre, żadnych niedoborów, infekcji. Nic. Zdrowe dziecko. Tylko jeść nie chce. Nie dało się podać jej niczego,co nie było makaronem.  Natychmiast odruch wymiotny. 
Załamywaliśmy ręce, lekarz mówił: "Dziecko samo sobie krzywdy nie zrobi. Czekamy". 
I tak czekaliśmy. Ponad miesiąc. Dzień w dzień makaron. Moja mama na widok rosołu prawie mdlała ( mieszkaliśmy wtedy z nią i ona codziennie ten rosół gotowała). Słyszałam oczywiście zarzuty, że to moja wina, bo taka ostrożna byłam, nic jej nie pozwalałam dawać, bo niby szkodliwe dla dziecka - to mam za swoje. 
Aż nadszedł TEN dzień. 
Moja mama na kolację ugotowała sobie PARÓWKI. I to jeszcze takie grube (bleh, fuj. Na to z kolei ja mam odruch wymiotny). Ot, miała smaka. Dawno nie jadła, to sobie kupiła i ugotowała. A moje dziecko zaciekawione co też ta babcia nowego je, podreptało za nią i powiedziało "DAJ" ... Moja mama nie wiedziała w pierwszej chwili o co chodzi. Ja też nie bardzo. 
Dziecko powtarza "DAJ" . 
Babcia: "Kiełbaskę?"
Dziecko: "Tia" - kiwa głową i otwiera buzię. 

Po miesiącu jedzenia wyłącznie makaronu, moje dziecko SAMO poprosiło o coś innego! Niemożliwe!  Babcia ostrożnie odcina kawałek "kiełbaski"  ( może się bała, że ją zamorduję albo że jej się to śni) i podaje dziecku. Dziecko je! Nie wypluło, nie skrzywiło się. Zjadło. I mówi: "DAJ" i śmieje się do babci. 

I wiecie co? Ja się w tym momencie popłakałam. Ze szczęścia. Bo nastąpił przełom i moje dziecko zjadło coś innego niż makaron. 
Przełom nastąpił też we mnie. Przestałam chuchać i dmuchać na to, co dziecko je. Już nie groziłam mężowi rozwodem i odebraniem praw rodzicielskich. Cierpliwe podtykałam rożne potrawy, które my jedliśmy czekając czy córce coś posmakuje i ciesząc się jak wariatka, kiedy coś posmakowało i weszło do jadłospisu.
Nie doczekałam się cudów. Córka w tym samym roku poszła do żłobka. Przez pierwsze pół roku chodziła ze zwykłą bułką i wodą ( zostawione w szatni) i "ciocie" miały przykazane, że jeżeli córka nie będzie chciała niczego zjeść - mają je tą bułkę dać, żeby nie była głodna. I tak dziecię moje jadło. Cała grupa śniadanie czy obiadek - a moje dziecko bułkę. 
Powoli dodawaliśmy nowe rzeczy, ale szło nam opornie. 
Jak wreszcie przeprosiła się z mlekiem w wieku 3 lat ( na mleko cały czas do tego momentu był odruch wymiotny ) w postaci owsianki, to tą owsiankę jadła na śniadanie przez kolejne pół roku. 
Jak przekonała się do mięsa, w postaci klopsików z królika ( i tylko z królika - inne mięsko od razu wyczuła i było po jedzeniu), to na obiad jadła tylko to. 
Przez długi czas rosół mógł być tylko domowy, ten w restauracji np. miał inny smak i już nie zjadła. 
Kiedyś pojechałam z mamą do lekarza i przy okazji na zakupy. Mąż został z córką, mieli kupić jakieś drobne spożywcze rzeczy. łazimy po galerii z mamą, dzwoni telefon. Dziecko się odzywa "Mamusiu, jem wędlinkę". Do dziś pamiętam wzrok dwóch kobiet przechodzących akurat obok mnie jak ryknęłam do telefonu "Co?? Jesz wędlinkę??". A moja mama za mną stoi i też woła "Co?? Niemożliwe, wędlinkę?" Pomyślały chyba, że nam odbiło. Uciekły jakieś dwie z wariatkowa i się dziwią, że ktoś wędlinę je. 
Ano, dziwią się. 
Do dziś moje dziecko pozostało niejadkiem. Niechętnie próbuje nowych rzeczy, Z góry zakłada, że nie lubi. Czasem można ja do czegoś namówić, żeby spróbowała, ale raczej rzadko tą próbę powtórzy. 
Z owoców jada tylko jabłka i banany. Podobno Panie w przedszkolu namówiły ją jakoś na gruszkę i truskawkę, ale w domu tego wyczyny nie powtórzyła. 
Warzyw nie jada w ogóle (czasem gotowaną marchewkę z rosołu i dziubie ziemniaki z obiadu). 
Z mięsem nie ma już większego problemu, raczej każde zje, byle nie faszerowane np. pieczarkami. 
Pierogi uznaje tylko z mięsem, zrobione przez moją mamę i ze szpinakiem w przedszkolu. Kiedyś jadła jeszcze ruskie, ale już nie lubi.
Jeżeli kanapka, to tylko z masłem i wędliną ( lub z samym masłem). Ostatnio chyba w przedszkolu spróbowała pasztetu, bo jak mąż jadł  taka kanapkę to powiedziała, że lubi i mu zjadła.  
Gdzieś spróbowała też serka Danio i każe sobie kupować - i je. Więc jak poprosi, żeby kupić, to dostaje. 
Je frytki. Czasem placki ziemniaczane, sztuk max. dwie. Kaszę i ryż jako dodatek do obiadu też już je. Oczywiście bez surówki. 

Tak sobie myślę, że ma to jednak swoje dobre strony. 
Jako, że nic nie lubi, to nie jadła nigdy hamburgera z wiadomego fast fooda, ani nie pije coli i innych gazowanych napojów. Nawet nie próbowała i nie ciągnie ją, żeby spróbować. Nie jada też tortów i placków z masami ( to akurat ma chyba po ojcu). 

Tym postem chcę trochę usprawiedliwić siebie, jako patologiczną matkę, która pozwala na to, żeby jej dziecko jadło ten MOM. 
Bo ja sama parówek nie lubię. I nie jadam (chyba, że mąż zrobi sobie hot-doga na kolację, to raz ugryzę. Więcej mi nie przejdzie). Ale dziecku daję. 
Bo jak sami wiedzieliście - polubiła się z parówką po miesięcznym strajku. Trudno teraz z krótkiej listy rzeczy, które dziecko jada, wykreślić części i powiedzieć - córcia, tego nie możesz zjeść. Serce by mi pękło chyba.
Oczywiście pilnuję, żeby córka nie jadła tego codziennie. Tu jestem konsekwentna. Nawet jeżeli ma tydzień " parówkowy", i chce codziennie na kolację, to mówię "jadłaś wczoraj. Może dzisiaj zjemy coś innego?". Zazwyczaj działa. Bo i lista śniadaniowo-kolacjowa się wydłuża (mamy już na niej nawet jajecznicę i ser żółty), więc jest co zaproponować. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę, jak moje dziecko je surówkę do obiadu. 

To jest nasza historia. I historia parówki. Dlatego u mnie w lodówce jest miejsce dla parówek. I dla serka Danio. 
I każdy, kto będzie chciał mnie osądzić i nawrzucać mi, że jestem złą matką, niech przeżyje to co ja przeżyłam i odmówi dziecku tej parówki po miesiącu jedzenia makaronu. W tamtej chwili nie mogłam tego zrobić. I teraz też nie mogę. 

Cóż, pisałam już, że do idealnej matki mi daleko. Ale nie jestem chyba taka najgorsza, skoro dziecko codziennie mówi "Mamusiu, kocham Cię". 
I dla takich chwil żyję :) 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz