20 kwietnia, 2018

Spotkanie, które mi się marzy


Oj, dawno nic na blogu nie było, dawno.
Ale u mnie zmiany, zmiany. I na lepsze, i na gorsze. 
Ostatnie tygodnie upływają nam pod znakiem wizyt lekarskich, badań, stresu. Niestety podziało się niefajnie. Bywa i tak. Przez chwilę mieliśmy w domu prawdziwy szpital. 
Jest trochę lepiej, ale do wyjścia na prostą jeszcze trochę brakuje. 

Ale ja nie o tym. 
Dziś ruszyła rejestracja na fajne spotkanie blogerów. Spotkanie, na którym udało mi się być przez chwile rok temu i od tego czasu marzę, żeby być tam znowu. 

BLOGOTOK. Kieleckie spotkania blogowe. Wydarzenie odbędzie się 12 maja 2018 oczywiście w Kielcach. 



Trzymajcie kciuki, żeby udało mi się wziąć w nim udział, bo będzie to moje jedyne blogowe spotkanie w tym roku :) 


14 lutego, 2018

Dlaczego tak trudno wytrwać?

Wczorajsza uroczystość, o której Wam pisałam, czyli wręczenie odznaczeń za długoletnie pożycie małżeńskie skłoniła mnie do refleksji nad istotą małżeństwa. Tym bardziej, że w dniach 7-14 lutego obchodzimy Międzynarodowy Tydzień Małżeństwa. A że dziś Walentynki, popularne Święto Zakochanych, to tym bardziej dobra pora na takie refleksje. 

Moi teściowie przeżyli w małżeństwie już 50 lat. Pół wieku. Brzmi dumnie. I niewiarygodnie. 

Sama się zastanawiam, jak oni to zrobili i czy ja tyle wytrzymam z moim mężem? Czy my, ludzie względnie młodzi, będziemy w stanie wytrzymać ze swoimi parterami tyle czasu? We współczesnym świecie, w którym odsetek rozwodów rośnie na potęgę? Jak sprawić, żeby małżeństwo przetrwało tyle lat? I co jest powodem jego ewentualnego rozpadu? 

Wiele małżeństw rozpada się już w pierwszych latach wspólnego życia. 
Według danych GUS najczęstsze przyczyny rozwodów w Polsce to "niezgodność charakterów" i zdrada. 

Niezgodność charakterów
To bardzo dobry powód, bo można pod niego podciągnąć bardzo wiele. A jednak to zastanawiające. Zmieniły się przecież obyczaje, normy społeczne. Większość młodych ludzi w związkach mieszka już razem przed ślubem, znają się (czasem od dzieciństwa), mają szansę zatem sprawdzić, czy się dogadują. Jednak, mimo, że żyją wcześniej razem, rozwodzą się z powodu niezgodności charakterów. 

Zastanawiam się z czego to wynika? Co zmienia się po ślubie? Przecież nie znika nagle miłość? Czy po ślubie partnerzy przestają związek pielęgnować? Przestają się starać? Po zawarciu małżeństwa traktują siebie nawzajem jako własność i coś co im się po prostu należy? 
Trudno powiedzieć. 

Miłość (raczej jej brak)
Miłość nie znika z dnia na dzień. Pytane, czy ona w ogóle była? Zdarza się, że ludzie mylą zauroczenie z miłością. Przed ślubem patrzą na świat przez przysłowiowe "różowe okulary". Po ślubie okulary spadają, zaczyna się codzienne wspólne życie. Szara codzienność, nie zawsze usłana różami. Wkrada się rutyna a najmniejszy nawet problem czy przeszkoda urasta do rangi konfliktu nie do pokonania. 

                                                                       *rodzina.bialystok.pl

Konflikty, problemy 
Z badań wynika, że młodzi małżonkowie nie potrafią również wspólnie rozwiązywać problemów (codziennych trudności, kłopotów finansowych, drobnych konfliktów). Że łatwiej jest im się rozstać, niejako "pozbyć się" problemu, niż wspólnie postarać się stawić mu czoła. Nie chcą szukać rozwiązania, proste konflikty starają się rozwiązać poprzez rozstanie. Bo tak łatwiej, szybciej, bezpieczniej. 

Normy społeczne
Zmieniło się również społeczne postrzeganie rozwodu.  Dawniej rozwód był w Polsce potępiany, dziś jest na niego przyzwolenie. Podobnie podejście młodych ludzi do przysięgi małżeńskiej jest bardziej "liberalne". Nie jest już tak, że traktuje się ją jako coś świętego i nierozerwalnego, tak jak uważano w czasach naszych dziadków czy pradziadków. Młodzi ludzi wychodzą z założenia, że jak nie będą szczęśliwi czy nie będzie się im układało, po prostu się rozstaną. 

Dawniej również sytuacja materialna łączyła ludzi - bardziej opłacało się być w małżeństwie, niż żyć w pojedynkę. Szczególnie kobietom. Dzisiaj kobiety są finansowo niezależnie, więc nie muszą tkwić w związku w którym nie są szczęśliwe. 



Szczęście
Paradoksalnie to ono również jest przyczyną rozwodów. Młodzi ludzie współcześnie wychowywani są w przeświadczeniu, że szczęście własne jest wartością najwyższą i za wszelką cenę powinni do niego dążyć. Nie będą więc tkwili w związku, który w ich przekonaniu nie daje im szczęścia i łatwiej jest im podjąć decyzję o rozstaniu i związać się z kimś innym lub być modnym "singlem".

Przekaz kultury masowej jest jasny: nie warto tkwić w związkach toksycznych. Niestety, definiowanie związku jako toksyczny jest często pochopne i skutkuje mało przemyślaną decyzją o rozstaniu czy rozwodzie.

                                            *zyciowe.net

Dzieci
Dzieci nie są oczywiście przyczyną rozstań, jednakże wraz z pojawieniem się dzieci bardzo często pojawiają się też pierwsze konflikty. Powstaje rodzina, zmieniają się obowiązki i trudno jest ze sobą wytrzymać. Nie ma już tylko pary zakochanych, pracy i zabawy. Jest jeszcze dziecko i bardzo często te nowe obowiązki jedno z małżonków próbuje zrzucić na drugie. Powstaje błędne koło, które trudno przerwać. 

Zdrada 
Zdrada jak świat światem była, jest i będzie. Aczkolwiek nie bierze się ona znikąd. Czasami wynika po prostu ze słabości charakteru a czasem  własnie wyżej wymienione problemy w związku prowadzą do "skoku w bok". Jest jednakże drugą, po "niezgodności charakterów" przyczyną rozwodów w naszym kraju. 

Alkoholizm i przemoc domowa
O ile alkoholizm w niektórych przypadkach do rozwodu prowadzić nie musi (chociaż wymaga od obojga małżonków ogromnych poświęceń i nie zawsze po  prostu da się zrobić), to przemoc domowa jest czymś absolutnie nieakceptowalnym i nie tylko może,ale nawet powinna być przyczyną rozwodu. Chciałabym, aby wszystkie kobiety, które doświadczają tego typu przemocy miały w sobie tyle odwagi i siły, aby takie małżeństwo zakończyć. 

Jednakże to są już przyczyny poważne i uzasadnione. 

Oczywiście proces rozstania jest dużo bardziej skomplikowany. I nie tylko wyżej wymienione przyczyny do tego rozstania prowadzą. Są sytuacje, kiedy po prosty trzeba się rozstać i już. Dla dobra obu stron. I jest to zdecydowanie temat na zupełnie inny post.

Jak zatem wytrzymać ze sobą te kilkadziesiąt lat? 
Nie wiem, nie mam gotowej recepty. Chyba własnie tak:

                                               *demotywatory.pl

Trzeba pracować. Nad sobą, nad związkiem, nad komunikacją.  Zwracać uwagę na to, co jest ważne dla ukochanej osoby. Ale też nie bać się stawiać granic i walczyć o szacunek dla własnej osoby. Nie tylko brać, ale i dawać jak najwięcej od siebie. Kochać. Szanować. Wspierać. Rozmawiać. Iść na wspólnie wypracowane kompromisy. Nie poddawać się. Walczyć. 

Nie wiem czy to wystarczy, żebym wytrwała z mężem 50 lat. Nawet nie wiem, czy tego dożyjemy. Ale przykład mamy dobry. I taki sam chcemy dać naszym dzieciom. 

*obrazki.jeja.pl

06 lutego, 2018

Znowu będzie o cycach ...

A raczej o karmieniu cycem. Krótko, ale muszę się wygadać. 
Pamiętacie mój post na ten temat? Jeśli nie, to podrzucam dla przypomnienia:
https://matczynypunktwidzenia.blogspot.com/2017/04/o-karmieniu-piersia-bez-sciemy.html
Pisałam tam bez ściemy, że karmienie piersią nie jest łatwe.
Dalej tak uważam. Mało tego, odważę się powiedzieć, że może być ogromnie frustrujące. Wiem, że to niepoprawne politycznie, żeby takie rzeczy publicznie pisać, skoro to najlepsze/najzdrowsze/najwartościowsze dla dziecka. To wszystko prawda, ale dziś nie jestem przekonana, czy to takie najlepsze dla matki.
Karmię córkę już 18 miesięcy. I głośno i wyraźnie mówię i krzyczę "Mam tego dość!!!!" Nie planowałam karmić tak długo. Starszą córkę karmiłam 7 miesięcy (sama się odstawiła po moim powrocie do pracy). Planowałam karmić młodszą też te 7 miesięcy; maks do roku. Nie wyszło. Młodsza nie ma zamiaru się odstawiać. Nie przeszkadza jej, że pół dnia mnie nie ma. Ona chodzi do żłobka, ja do pracy. Ale po południu nadrabia za cały dzień. Nie mogę nawet ściągnąć kurtki, bo stoi koło mnie i płacze. Musi sobie "pocycać". I tak co chwilę.
Jak nie ma mnie na horyzoncie, jest grzeczna, bawi się sama albo z siostrą, jest wszystkożerna, więc nie ma problemu z nakarmieniem jej. Kiedy ja staję w progu, nie mówi "mama" tylko "cycyś". 
Wiem, że to moja wina. Wiem, że ją tak nauczyłam. Przyzwyczaiłam, że jestem na żądanie. Dawałam cyca, kiedy chciała. Może tak mi było wygodniej, może ona faktycznie potrzebowała tej bliskości. 
Ale dziś nie czuję tej cudownej więzi, o której tyle się pisze. 
Czuję frustrację i zmęczenie. Nie zrozumcie mnie źle. W sumie to lubię ją karmić. Ale po prostu czuję, że to już za długo, że córka zrobiła sobie ze mnie smoczek ( którego notabene nigdy nie chciała, tak jak i butelki).
Nie chcę stosować metod drastycznych w moim odczuciu, czyli sypania piersi solą, pieprzem czy smarowania musztardą. Nie chcę brać tabletek na spalenie pokarmu. Ani nie chcę wyć w nocy w poduszkę, słuchając jak wyje ona - bo nie dostała cyca. 
Liczę na to, że w końcu "cycanie" minie. Że się powoli odzwyczai, a ja nie będę miała traumy związanej z karmieniem. 
Oby. 
*edziecko.pl

21 stycznia, 2018

My w kuchni - odc. 1

To będzie mój pierwszy kulinarny wpis. Od czasu do czasu będę chciała wrzucić tu jakis przepis na cos co lubimy, albo coś, czym warto się podzielić.
Dzisiaj będzie to rolada mięsno-szpinakowa, danie od początku do końca wymyślone przeze mnie i mojego męża ;) Zazwyczaj korzystam z gotowych przepisów, ale tak jakoś wyszło, że ten wymyśliliśmy sami, a że wyszedł całkiem fajnie, to postanowiłam się nim z Wami podzielić :)

Składniki: 
Ciasto francuskie (ja kupuję gotowe, ale można zrobić własne) - 2 szt. 
Mięso mielone (użyłam wieprzowego, ale możecie dodać mieszane lub jakie inne chcecie) - ok. 1 kg 
Opakowanie mrożonego szpinaku
Pieczarki ( kilka sztuk)
Cebula (1 sztuka)
Śmietana 18%
Czosnek (4-6 ząbków)
Ser gorgonzola  (lub zwykły topiony, śmietankowy, albo jeden i drugi )
Ser żółty (kilka plastrów lub ok. 10 dag)
Sól, pieprz do smaku, olej do smażenia
Jajko (roztrzepane, do posmarowania rolady)

Przygotowanie:
1. Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
2. Cebulę drobno siekamy. Pieczarki obieramy i ścieramy na tarce ( można je też pokroić).
3. Na odrobinie oleju podsmażamy cebulkę i dodajemy mięso. Zdejmujemy mięso z patelni do  innego naczynia (albo wyciągamy drugą patelnię) i dodajemy szpinak. Ja daję zamrożony, na patelni szybko się rozmraża. Chwilę podsmażamy, możemy jeszcze dodać odrobinę oleju jeżeli mięso wszystko wypiło. Jak szpinak będzie rozmrożony, dodajemy pieczarki i czosnek przeciśnięty przez praskę. Ja dodaję tak ok. 4-6 dużych ząbków. Dodaję też do smaku sól i pieprz. Chwilę przesmażamy, żeby pieczarki zmiękły. 
Następnie dodajemy ser (gorgonzola i topiony) i czekamy aż się rozpuści, od czasu do czasu mieszając. Dodajemy 2-3 łyżki gęstej śmietany. Mieszamy i doprawiamy do smaku solą i pieprzem, ewentualnie wciskamy jeszcze czosnek. Tu już każdy musi kierować się własnym smakiem.
4. Wrzucamy podsmażone wcześniej mięso, mieszamy, jeszcze chwilę wszystko razem podsmażamy i doprawiamy jeśli trzeba. Odstawiamy do wystudzenia.
5. Na stolnicy lub blacie rozkładamy ciasto francuskie (cały płat). Na ciasto wykładamy połowę  mięsa i rozsmarowujemy. 


Na to rozkładamy plasterki żółtego sera lub posypujemy serem startym. Zawijamy jak roladę. 




Farsz musi być dobrze ostudzony, bo inaczej ciasto francuskie będzie nam się topić. Zwinięta roladę smarujemy roztrzepanym jajkiem.
Powyższe powtarzamy z drugim ciastem i drugą połową farszu.

Rolady układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy w 180 stopniach około 30 - 40 minut. 

                                               *rolady jeszcze przed posmarowaniem jajkiem ;) 


Ciasto francuskie ma to do siebie, że lubi się w środku farszu nie upiec dokładnie, dlatego ja je trzymam w piekarniku aż 40 minut.
Po wyjęciu z piekarnika możemy dać roladzie chwilę na ostudzenie. Będzie jeszcze ciepła, a łatwiej będzie ją pokroić.

Serwujemy tak jak lubimy - z ulubioną sałatką, sosem czosnkowym czy innymi dodatkami. ( Niestety, zapomniałam zrobić zdjęcie gotowej, upieczonej rolady :/ Zrobię następnym razem i uaktualnię wpis). 

Generalnie powyższe danie to tzw. wolna amerykanka - możemy tam dodać co chcemy. Do szpinaku dorzucić fetę zamiast gorgonzoli, możemy pominąć pieczarki lub dodać ich więcej, możemy pominąć ser żółty lub wręcz dodać jego podwójną porcję. Należy się kierować własnym smakiem i wyczuciem i naprawdę można z tego stworzyć fajne danie dla całej rodziny.

Nawet moja córka, generalnie niejadek, dała się przekonać do zjedzenia rolady, bo powiedziałam jej że to jest taki sam farsz jak ten, który Panie w przedszkolu dają do pierogów, tylko w cieście francuskim - a nie w pierogowym. Przeszło.
A mój mąż, który do tej pory miał kontakt ze szpinakiem jedynie w sklepie przez opakowanie, nagle się przekonał i polubił go w tej wersji.

Watro chyba spróbować ;) 

06 stycznia, 2018

(Bez)sen ...

Była taka piosenka Brodki: " Miał być ślub", pamiętacie?
No to u mnie miał być blog .. I nie ma. To znaczy jest, ale milczy .... Przeliczyłam się z ilością czasu wolnego. Odkąd wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim,  pojęcie "czas" funkcjonuje u mnie jako "niedoczas". Innej opcji nie ma.

Bo ja naprawdę żyję w niedoczasie. Ostatnio zrobiłam małą analizę swojego dnia i kiepsko wyszło.
Wszystkie kolorowe prozdrowotne i nie tylko magazyny zalecają spać po 8 godzin dziennie. A bo organizm się regeneruje, a bo skóra jest piękna i wypoczęta, a bo energii więcej do działania itp.
Super, ale w takim razie kiedy żyć?
Doba ma ledwie 24 godziny.
Z tego 8 godzin snu - ok. Śpimy. Budzimy się wypoczęci, pełni energii, piękni i co tam jeszcze.
Zostaje 16 godzin. Tacy piękni i wypoczęci idziemy do pracy. Na kolejne 8 godzin. Albo i na więcej. Nie mówię tu o nadgodzinach, ale niektóre korporacje doliczają sobie przerwy obiadowe (niektóre nawet godzinę, na szczęście u mnie jest to tylko 15 minut). A ja jeszcze dojeżdżam do pracy ok godzinę w jedną stronę. Akurat teraz mam ten plus, że jeszcze karmię piersią więc przysługuje mi przerwa na karmienie. Zatem mam 7 godzinny dzień pracy. Plus dojazd w obie strony  - wychodzi mi 9 godzin (tak na okrętkę).
Zostaje 7 godzin ( matkom / ojcom niekarmiącym - 6 godzin). 7 godzin z 24-ech, w czasie których trzeba zrobić zakupy, zrobić pranie, ogarnąć lokum, jakieś posiłki przygotować. W przypadku posiadania dzieci jeszcze trzeba poświęcić im czas. U dzieci starszych pójść/pojechać na jakieś zajęcia pozaszkolne, czy to basen, piłka, czy szkoła muzyczna, tańce. Z młodszymi zabawa i pilnowanie na okrętkę, żeby dzidziuś gdzieś nie wlazł i krzywdy sobie nie zrobił. O czasie na ewentualnego fryzjera czy kosmetyczkę nawet nie wspominam, ostatecznie tego nie robi się codziennie. Weekend zazwyczaj polega na tym, że robimy to, czego nie zdążyliśmy zrobić w tygodniu, ech ....




Ostatnio gdzieś przeczytałam, że powinniśmy więcej czasu poświęcać na spotykanie się z przyjaciółmi. Rany boskie, jakiego czasu?!? Skąd brać ten CZAS?

Nie wiem, może ja przesadzam i niezorganizowana jestem. Może jeszcze więcej rzeczy powinnam robić na raz. Ale wychodzi mi na to, że nie żyjemy w idealnym świecie i z czegoś trzeba zrezygnować.
Albo ze snu, albo pracować na pół etatu (szczęśliwi ci, których na to stać), albo nie pracować wcale, albo zrezygnować z czasu z dzieckiem ( a niech ojciec się zajmie). Ciężka sprawa.
Ja rezygnuję ze snu. Niestety, pogodziłam się z faktem, że nigdy nie będę piękna i wypoczęta. Wulkanem energii też nie będę. Zazwyczaj śpię koło 4 - 5 godzin, czasem dociągnę do 6ciu. Niestety czasu spędzanego w pracy ani dojazdu do niej skrócić nie mogę. Dzieciom i tak nie poświęcam tyle czasu, ile bym chciała, więc tu nie mam z czego zabrać. Sprzątam, żeby się nie pozabijać w domu o walające się rzeczy i nie udusić z kurzu, ale pedantką nie jestem. Kiedyś prasowałam tuż po wypraniu, ale już tego nie robię. Ostatnio prasuję dopiero, jak szafa świeci pustkami. Gotuję, jak mam pomysł, ochotę i chwilę, bardziej w weekendy. Na tygodniu gotuje przeważnie mąż. A jak i on nie ma możliwości - to zamrażalnik służy nam pomocą. Zawsze mamy tam zapas pierogów, klusek śląskich, frytek i szpinaku - taka ostatnia deska kulinarnego ratunku. 
Musiałam zawiesić pisanie bloga, bo nawet jak miałam chwilę albo wenę, żeby coś skrobnąć wieczorami, to już zabrakło czasu, żeby tekst opracować i opublikować, bo albo Adelka się obudziła na karmienie, albo zastała mnie północ czy później - a czas do porannego budzenia nieubłaganie uciekał ... 

Także ten 8-godzinny, wspaniały, regenerujący SEN to coś, z czego muszę zrezygnować, żeby jakoś funkcjonować. Bo z niczego innego nie mogę. A że to funkcjonowanie przez brak wystarczającej ilości snu jest takie "na pół gwizdka" to już inna sprawa ... Wyżaliłam się. Może za miesiąc napiszę coś znowu ...



12 sierpnia, 2017

Podróże małe i duże - Kazimierz Dolny

Uwielbiamy z mężem podróżować. Jeszcze w czasach "przed dziećmi" potrafiliśmy spontanicznie wsiąść w auto i zrobić 150 czy 200 km, żeby pospacerować po Szczawnicy, zjeść kurczaka w KFC w Krakowie czy zrobić zakupy w Warszawie. 
Teraz, z dziećmi sytuacja jest już bardziej skomplikowana. Bo o ile pomysły na spontaniczne wyjazdy są, to z wykonaniem już gorzej, bo trzeba dzieci trzeba zapakować do auta z całym inwentarzem typu wózek, kocyk, zapas pieluch, drugi komplet ubrań itp.
Ale czasami się udaje. 
Tak było i tym razem. W sobotę wieczorem wpadł nam do głowy pomysł na wyjazd. Myśleliśmy o Krakowie, ale już kilka razy byliśmy ostatnio, więc należało coś zmienić. 
I tak padło na Kazimierz Dolny. Względnie niedaleko (ok. 2h drogi), przyjemne miasteczko, pogoda ładna. 
Rano zapakowaliśmy się w samochód i po śniadaniu wyruszyliśmy. 
Niedziela może nie jest najlepszym dniem na takie wycieczki, bo wszędzie jest tłoczno, ale ze względu na pracę nie możemy sobie pozwolić na wyjazdy na tygodniu. 

Parking:
Podróżowanie samochodem wiąże się z koniecznością pozostawienia pojazdu w jakimś miejscu, tak aby móc później pieszo podziwiać lokalne atrakcje. W Kazimierzu parkingów jest kilka, oczywiście wszystkie płatne. Bliżej lub odrobinę dalej od Rynku. Taka przyjemność będzie Was kosztowała 3 zł za każdą godzinę, lub 10 zł "do zachodu słońca".  My wybraliśmy tą drugą opcję, bo była bardziej opłacalna. Pozdrawiamy przy okazji miłego starszego Pana zarządzającego parkingiem! 

Atrakcje: 
W Kazimierzu nie brakuje atrakcji. Każdy znajdzie coś dla siebie. Poza turystyką, Kazimierz znany jest ze swoich związków ze sztuką. Wielu malarzy ma tu swoje galerie, pracownie, odbywają się tu też plenery malarskie.  To malownicze miasteczko, w którym nie brakuje klimatycznych uliczek i zakamarków oraz wspaniałej architektury (renesansowe kamienice, średniowieczne ruiny zamku, synagoga). Można też pospacerować deptakiem nad brzegiem Wisły. Można się wspiąć na Górę Trzech Krzyży w pobliżu Kazimierza, zwiedzić ruiny zamku w Janowcu lub pospacerować Wąwozem Korzeniowy Dół ( my ze względu na dzieci i wózek ominęliśmy te punkty). My lubimy spacery, więc sporo spacerowaliśmy. 

Mamy tu ładny Rynek, z centralnie położoną studnią. Niestety, ilość turystów w niedzielę skutecznie ten widok przesłania. Dodatkowo studnia zasłonięta jest z każdej strony przez malarzy, czarownice i innych temu podobnych osobników, którzy namalują nam portret albo uśmiechną się do zdjęcia za odpowiednią opłatą oczywiście. 



Skoro była mowa o Wiśle, to nie sposób pominąć atrakcji w postaci rejsu statkiem. Ze względu na dzieci zdecydowaliśmy się skorzystać z tej opcji. 
Statek zabiera pasażerów na godzinny rejs w górę Wisły, mijając stare kamieniołomy, Zamek w Janowcu, Mięćmierz i dopływa do "Krowiej Wyspy" gdzie zawraca, i płynie z powrotem do Kazimierza. Widoki naprawdę piękne. 







Bardzo miło spędziliśmy ten czas, a Amelka była zachwycona już samym faktem znalezienia się na statku. 




Rejsy odbywają się codziennie w sezonie letnim, a koszt takiego rejsu to 17 zł za osobę dorosłą i 15 zł za dziecko powyżej 4 roku życia. Od młodszych pasażerów opłaty nie są pobierane. Bilety można kupić w kasie, tuż przed wejściem na statek. 





Miasto można zwiedzić również wykupując sobie przejazd melexem, dorożką czy nawet karetą, ale znów - ze względu na wózek my korzystaliśmy wyłącznie z własnych nóg. 

Kulinaria: 
Nie skorzystaliśmy z oferty żadnej z restauracji, chociaż jest ich w Kazimierzu mnóstwo. Ale dotarliśmy do miasta po śniadaniu, więc chwilę zeszło zanim zgłodnieliśmy. Amelka również ni czuła głodu, ponieważ od razu po przyjeździe musiała zjeść frytki ( nie ma takiego miejsca serwującego frytki, z którego moje dziecko by nie korzystało). Zatem dostała frytki belgijskie (całkiem dobre zresztą) od razu po przyjeździe i głodna nie była. A potem w poszukiwaniu koguta trafiliśmy do Piekarni Sarzyńskich i deserze nie byliśmy już głodni do samego wieczora. 

Piekarnię Sarzyńskich możemy z czystym sercem polecić. Nie tylko kupiliśmy tu koguta i pyszne drożdżówki, ale wypiliśmy pyszną popołudniową kawę w towarzystwie pysznego sernika. 
Szaleństwo. 




Kogut
Kogut z ciasta to "must have" każdej wizyty w Kazimierzu. Podobno najlepsze są w Piekarni Sarzyńskich. My nie przepadamy za drożdżowymi bułami ( a taki własnie jest ten kogut), no ale kupiliśmy jednego, żeby nie było. Nie możemy porównać smaku z innymi sprzedawanymi w wielu punktach kogutami, bo uznaliśmy że taki jeden nam wystarczy (jest sporych rozmiarów). W smaku przypomina po prostu drożdżową bułę. 



Pamiątki: 
Stragany z pamiątkami są nieodłącznym elementem krajobrazu każdego miasteczka, do którego przyjeżdżają turyści. Można na nich kupić wszystko od wyrobów regionalnych po chińskie pierdółki rodem z aliexpress. 
My jak zawsze zaopatrzyliśmy się w magnesik na lodówkę i kubek, bo to nasze standardowe zakupy na takich wyjazdach. Amelce natomiast spodobały się drewniane gwizdki w kształcie ptaszków, i takiego sobie sprawiła (sama). Oczywiście podobały się jej również wszelkiej maści kolorowe balony, ale takich rzeczy z reguły nie pozwalamy jej kupować. Stanęło więc na gwizdku.

Generalnie bardzo miło spędziliśmy popołudnie. Jak się okazało uciekliśmy przed deszczem, który zawitał do nas do miasta. My pogodę mieliśmy idealną na spacery. Było ciepło, ale nie gorąco. Dość wietrznie, co trochę dokuczało podczas rejsu statkiem, ale dało się znieść. I naprawdę było bardzo przyjemnie :)

Bardzo polecam to miejsce na rodzinny wypad. Nie tylko jednodniowy. Jeśli jesteście koneserami sztuki na pewno spodobają się Wam liczne galerie 
i muzea udostępnione zwiedzającym. Jeśli nie macie już dzieci w wózkach lub używanie chust czy nosideł możecie podziwiać piękne krajobrazy spacerując okolicznymi wąwozami. Gwarantuję, że miło spędzicie czas i będziecie mieli co robić. Jeżeli macie możliwość przyjedźcie tu na tygodniu, będzie luźniej. 


*Wszystkie zdjęcia są moją własnością i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i udostępnianie. 

31 lipca, 2017

Uważaj na siebie!

Ten post miał pojawić się już na wiosnę. 

Pomyślałam o nim, jak tylko zrobiło się ciepło i na ulicę wylegli pierwsi rowerzyści. Teraz mamy już połowę wakacji, więc temat dalej aktualny, i nawet ze zdwojoną siłą, bo do rowerzystów dołączyły jeszcze dzieci, młodzież i biegacze.
Oczywiście chodzi o ich poruszanie się po nieoświetlonych drogach w ciemnych ubraniach bez odblasków. 
Tak, tak - mimo kampanii społecznych, apelów policji i innych służb publicznych wciąż tacy się zdarzają. I to nie są pojedyncze przypadki.


*seniorzy24.pl

Oczywiście jak świat światem, rowerzyści na ulicach są i będą. Piesi też. Sama czasami należę i do jednej i do drugiej grupy. Ale wychodząc z domu staram się zabrać też rozum i rozsądek. Nie ubieram się jak choinka świąteczna, ale nie ubieram się w ciemne rzeczy wiedząc, że będę szła /jechała nieoświetloną drogą.

Sytuacja, ,która mi się przytrafiła, miała miejsce jakiś czas temu, ale jak sobie przypomnę - wciąż mam ciarki.
Jechałam taką własnie nieoświetloną drogą, w dodatku z zakrętami,ok. 22. Było już całkiem ciemno. Droga nie jakaś super szeroka, ot taka, że dwa samochody się miną. Bez pobocza jako takiego, więc rowerzyści poruszają się normalnie po drodze. I takich rowerzystów przed sobą zobaczyłam. Ani jeden nie miał światła tylnego, ale na szczęście przednie mieli dość mocne, i dało się ich zauważyć. 
Nie jechałam szybko, wrzuciłam kierunkowskaz żeby ominąć rowerzystów i zjechałam na lewą stronę drogi, żeby ich bezpiecznie wyminąć. I w tym momencie przed sobą zobaczyłam kolejnego rowerzystę - jadącego w przeciwnym kierunku niż ja. Zero świateł, zero odblasków, nic! Zamarłam. Nie wiem, jakim cudem udało mi się zmieścić między tych rowerzystów po prawej, a tego rowerzystę z przeciwka i nikogo przy tym nie uszkodzić. Po prostu się zapowietrzyłam. Prosta droga, gdyby ten człowiek miał jakiekolwiek światło - zobaczyłabym go wcześniej. Nie wymijałabym tamtych . Nie miałam pojęcia, że on tam jest.

Podobna sytuacja - w czasie remontu głównej drogi do pracy jeździłam przez małe miasteczko, pełne krętych uliczek i zakamarków. I pewnego ciemnego poranka wyjechałam wprost na babcię z bułeczkami. Szła sobie środkiem pasa, po ciemku, przy zakręcie. Nic się na szczęście nie stało, odbiłam w bok i bezpiecznie babcię minęłam. Ale kierowca jadący szybciej/zamyślony/zagapiony już mógłby w porę nie zareagować. 

Nie wiem, dlaczego wciąż mamy takie sytuacje. Tyle apeli, tyle odblasków rozdawanych w szkołach, na piknikach i innych eventach, tyle pogadanek, filmów w internecie. Nawet mandaty miały być za brak odblasków w terenie niezabudowanym. Producenci odzieży dodają elementy odblaskowe do kurtek, butów, spodni, plecaków. Niewiele to pomogło. 

Oczywiście, kierowcy też mają swoje za uszami. Wcale ich nie bronię. Jeżdżą szybko, brawurowo, niektórym się wydaje, że są królami szos. Nie zwalniają, rozjeżdżają jeże, koty i lisy, które wtargną im na drogę, bo to "ich droga". 
Przez przejazd kolejowy przejeżdżają na pełnym gazie, nierzadko uszkadzając przy tym samochód, ale po co zwalniać,szkoda czasu. Piszą smsy i rozmawiają przez telefon, nie koncentrując się na drodze. Siadają za kółko zmęczeni i rozkojarzeni. Też nie są święci, jednym słowem. 

Ale tym bardziej - piesi i rowerzyści powinni zrobić wszystko, żeby zwiększyć swoje szanse na drodze. Bo do tanga trzeba dwojga, jak to mówią. Sama ostrożność kierowcy nie zawsze wystarczy. 


*google.pl

Widoczność człowieka ubranego w ciemny strój, bez elementów odblaskowych to ok. 40- 50m. Tak na odległość świateł. W przypadku kiepskich warunków atmosferycznych ta odległość się zmniejsza. W przypadku założenia takich elementów odległość, z której kierowca może zobaczyć pieszego zwiększa się do ok 150 - 200 m. Jest różnica. Nawet te 100 metrów daje kierowcy szansę na reakcję, ominięcie człowieka. To naprawdę może uratować życie. 

Sprawdźcie swoje rowery. Zainwestujcie w oświetlenie. Lub po prostu kupcie kamizelkę czy odblaskowe opaski za kilka złotych i zamontujcie je na rowerze i ubraniu,kiedy się wybieracie na przejażdzkę. Naprawdę, Wasze życie może być warte własnie te kilka złotych. 



*dziennikpowiatowy.pl