16 lutego, 2017

Miałam cesarkę - jestem gorszą matką?

Spotkałam się niejednokrotnie ze stwierdzeniem, że kobieta, aby być prawdziwą matką, aby poczuć sens macierzyństwa musi urodzić naturalnie. Że poród naturalny pogłębia więź dziecka z matką, że matka jest "spełniona", bo wydała w bólach dziecko na świat. Znam kilka kobiet, które czują, że "zawiodły", bo nie udało im się urodzić naturalnie, że tylko poród naturalny pozwoliłby im poczuć się matką w pełni. 

Łapię się za głowę. Ja nie neguję tego, że poród naturalny jest lepszy i dla kobiety i dla dziecka. Sama nazwa "naturalny" mówi wszystko. Tak to sobie wymyśliła matka natura, więc tak musi być dobrze. I rozumiem wszystkie kobiety, które chcą naturalnie urodzić. Chwała im za to! 
A jeszcze większa chwała tym, które po pierwszej cesarce zdecydowały się na poród naturalny drugiego dziecka i tak się uparły, że ..urodziły i spełniły swoje marzenie (też takie znam). 
Ale natura nie jest doskonała, czasem po prostu jest tak, że ingerencja lekarza jest potrzebna, żeby matka i dziecko mogli się sobą cieszyć. To fantastyczne, że postęp medycyny pozwala w przypadku komplikacji przy porodzie rozwiązać ciąże w miarę bezpiecznie dla obu stron. 

Tylko czy sam sposób porodu definiuje mnie jako matkę? Czy to, że potrzebna była interwencja lekarska i cięcie cesarskie sprawia, że nie mogę się poczuć spełniona jako mama, "bo nie dałam rady"? 

Ja pozwalam sobie mieć inne zdanie. Dla mnie sposób porodu (ani w ogóle fakt porodu) nie ma żadnego znaczenia. Dla mnie kobieta, która urodziła naturalnie, urodziła przez cesarskie cięcie czy też adoptowała dziecko jest taką samą MATKĄ. Więź z dzieckiem tworzy się nie przez poród, a przez wychowanie i miłość. Poprzez czas jaki poświęcamy dziecku, jak reagujemy na jego potrzeby, emocje. 

Jakoś nie wydaje mi się, żeby moje córki były ze mną związane emocjonalnie słabiej, dlatego, że nie przyszły na świat naturalnie. A i mi nigdy nie przyszło do głowy poczuć się "niespełnioną" bo nie doświadczyłam naturalnego porodu. Ot, nie wyszło. Dla dziecka było bezpieczniej, żeby ciąże rozwiązać a nie czekać na rozwój sytuacji ( zadzieje się coś czy się nie zadzieje).
Zresztą w ciąży nie zastanawiałam się, w jaki sposób przyjdzie na świat moje dziecko. Zakładałam, że to będzie poród naturalny, przeciwwskazań nie było. Ale jakoś nie myślałam obsesyjnie "muszę urodzić, a co jeśli się nie uda". Poród nigdy nie był dla mnie ważny, zależało mi tylko na tym, żeby dziecko urodziło się zdrowe, i tego się bałam w kontekście naturalnego porodu.  
Jak zobaczyłam córkę, naprawdę nie myślałam o tym, że leżę na sali operacyjnej i lekarze grzebią mi w brzuchu, a nie gdzieś indziej. Myślałam o tym, że moja córeczka jest wreszcie ze mną, już bezpieczna, będę mogła ją przytulić. To było dla mnie ważne w tamtym momencie i w każdym następnym po porodzie. 

Chciałabym, aby każda kobieta, która marzy o porodzie naturalnym mogła go doświadczyć. Ale chciałabym też, żeby kobiety marzyły o nim w kontekście "chciałabym poczuć jak to jest" a nie "będę lepszą mamą, jeśli naturalnie urodzę". ,
Ile jest kobiet, które nie mogą zajść w ciąże w ogóle lub kosztuje ich to mnóstwa nerwów, strachu, pieniędzy, przepłakanych nocy? Z pewnością jest i wszystko jedno w jaki sposób miałyby urodzić, byleby w ogóle mogły.  
Chciałabym powiedzieć każdej dziewczynie, która nie urodziła naturalnie, że to nic złego. Dziecko kocha tak samo :) 

Dla dziecka ważna mama jest najpiękniejsza, najważniejsza i najwspanialsza, jaka by ona nie była. Biedna czy bogata, ładna czy brzydka, urodziła naturalnie czy nie - to jest MAMA. 
Dziewczyny - niech te małe rączki zarzucane na szyję po krótkiej nawet rozłące, czy słowa "Kocham Cie Mamusiu" szeptane wieczorem do ucha będą dla was wyznacznikiem i miarą macierzyństwa. A nie to, jak urodziłyście swoje dzieci. 


* zdjęcie pochodzi z infor.pl

14 lutego, 2017

Są takie dni ...

Od kilku dni na blogu cisza... cóż... 
Są takie momenty, że po prostu choćbym nie wiem jak chciała, to nie ogarnę wszystkiego. Po prostu padam na pyszczek. 
Już sam weekend z bardzo napiętym grafikiem i braku czasu na porządny (ba! jakikolwiek!) odpoczynek, koszmarny, trzydniowy ból głowy (ot, taka moja przypadłość),  potem dwie nieprzespane noce (podejrzewamy, że winny jest AZS, ale równie dobrze mogą to być zęby albo brzuszek - cóż, półroczny bobas nie powie co boli i jak mu pomóc), osłabienie starszej latorośli ... Trzeba to wszystko wziąć na klatę i jakoś ogarnąć, więc pisanie i inne rozrywki muszą poczekać. Nawet prasowanie grzecznie czeka na swoją kolej, tyle, że ono się jakoś dziwnie rozmnaża ... 

No nic, po prostu trzeba przysłowiowy "tyłek" w troki wziąć i ruszyć do boju, może kolejny weekend będzie spokojniejszy i życie wróci na właściwe tory? Taką mam nadzieję :D 

A tymczasem..dziś Walentynki :) Obchodzicie jakoś specjalnie? 



Muszę przyznać, że dla mnie to dzień jak każdy inny,  jakoś nie myślę o tym, żeby w ten dzień coś specjalnego mężowi kupować, ale też nie bojkotuję go i nie drażnią mnie leżące wszędzie czerwone serduszka :)
Ale dzień generalnie wesoły i radosny, przynajmniej w zamyśle :) 

Jeżeli celebrujecie ten dzień to życzę Wam miłego świętowania;) Moje 5 minut już minęło, dziecię się obudziło ;) No i Walentynki Walentynkami, a obiad sam się nie zrobi ;) 


13 lutego, 2017

Czy ja się poświęcam?

Temat dla mnie na czasie. Karmienie piersią. Temat złożony, budzący czasami kontrowersje, jak się okazuje prowadzący nawet czasami przed sąd. Ale dziś nie o tym, czy karmić piersią, gdzie i dlaczego. Dziś o poświęceniu.

Usłyszałam już niejednokrotnie słowa "po co ty się tak poświęcasz?" w kontekście karmienia piersią mojej młodszej córki. I nie o sam fakt karmienia tu chodzi, bynajmniej nie tylko. Młodsza córka ma podejrzenie alergii na białko mleka krowiego i AZS. Zdiagnozowane (wstępnie) w wieku ok. 3 tygodni. 
Konsultacja lekarska i werdykt: "mama, dieta". Zatem wykluczenie z mojej diety mleka i wszystkich jego pochodnych ( plus innych największych alergenów przy okazji).

Od lekarza wyszłam zdruzgotana i wyobrażałam sobie, jak się przewracam zemdlona z dzieckiem na rękach z powodu niedoborów kofeiny w organizmie. 

Bo niby jak ja, osoba mleko-, jogurto- i serożerna mam nagle odstawić połowę tego co lubię? Co ja mam jeść? 
I jak żyć bez porannej ( i popołudniowej) kawy z mlekiem? No jak?

Samo odstawienie serów czy jogurtów nie bolało tak bardzo. Chociaż po pewnym czasie kanapki z samą wędliną ( bo bez masła) wychodziły mi bokiem. 
Bardziej bolało odstawienie słodyczy, bo nie znalazłam ciastek bez żadnych mlecznych dodatków, a sklepu dla wegan nie mam w okolicy.
Ale najgorsze katusze przeżywałam ucząc się na nowo pić kawę. Bez kawy nie dało rady. Organizm reagował bólem głowy i osłabieniem, więc jak miałam fundować dziecku kosmiczną dawkę paracetamolu, to wolałam jednak dostarczyć sobie jakoś kofeiny. 
Kawa bez mleka zawsze była dla mnie nie do wypicia. Musiałam mieć mleko, za to nie mogłam mieć cukru. Gdyby ktoś przez przypadek posłodził mi kawę choćby odrobinę, natychmiast to wyczułam i nie wypiłam. Nie smakowało  mi. 
Tutaj musiałam jakoś przełknąć kawę bez mleka. Oj. bolało. Piłam po jednym łyczku. Byle troszeczkę.  Z czasem zaczęłam troszkę słodzić, bo gorzka była paskudna. Każdego dnia wypijałam pół łyczka więcej. 
I te pytania rodziny: "po co Ty się tak poświęcasz? Daj butle, nie będziesz musiała się tak męczyć". Oj, czasami kusiło ... 
Nie pamiętam ile zeszło, żebym wypiła cały kubek. Nauczyłam się . Z czasem zaczęło mi to nawet smakować. Piję już dwie dziennie. Czyli wszystko po staremu, tyle że bez mleka. 

Zatem czy ja się naprawdę tak poświęcam? Czy całe to karmienie piersią to rzeczywiście takie poświęcenie i wyrzeczenia? 

Chciałam karmić piersią. Chcę karmić. Czasami czytam o problemach wielu kobiet z kamieniem i cieszę się, że u nas obyło się bez większych problemów.
Młode je, czasami chętniej, czasami mniej, ale butelki nie chwyci ( z moim odciągniętym mlekiem, mieszanki nie dajemy).  
Starsza córka alergii żadnych nie miała, a przynajmniej nie w czasie karmienia piersią. Tyle, że ja wtedy, świeżo upieczona mama, słuchałam mitów i też odmawiałam sobie wielu rzeczy "bo dziecko będzie mieć kolkę". Szybko zmądrzałam jednak, i odkryłam, że "smażone nie boli" i jadłam wszystko, na co miałam ochotę.Jednakże, z powodu mojego powrotu do pracy po ok. 7 miesiącach zakończyłyśmy karmienie. 
Teraz mam ten komfort, że po 7 miesiącach do pracy wracać nie muszę. Mogę trochę dłużej cieszyć się karmieniem, to bach! Alergia. I tą radość tłumią trochę nałożone na mnie "mleczne" ograniczenia. 

Nie mogę jeść np. 
- pierogów ruskich, które uwielbiam ( bo ser), 
- pizzy (bo ser)
- czekolady i słodyczy (bo mleko)
- muesli czy innych płatków ( bo co, same, na sucho? A owsianki na wodzie nie lubię). 
- nawet chleba z masłem nie mogę,a do większości margaryn na rynku dodawana jest maślanka lub mleko własnie.

Dopóki nie zostałam zmuszona przez życie do wykluczenia nabiału, to nie zdawałam sobie sprawy w ilu produktach jest mleko! Dopiero po przeczytaniu etykiet większości produktów w naszym lokalnym spożywczaku okazało się, że ja chyba umrę z głodu albo będę wcinać sałatę. 

Ale nic to, twarda matka, da radę. Najgorszy był pierwszy tydzień, potem się okazało, że ja się nawet całkiem dobrze bez tego mleka czuję :) Ponieważ nie byłam w stanie nigdy mleka w 100% odstawić, nie mogłam przetestować, czy mi przypadkiem mleko nie szkodzi. 
A tu nagle, jak ręką odjął skończyły się problemy z wzdętym brzuchem po każdym posiłku ... 

Brakuje mi tylko tych ruskich pierogów ...w Wigilię myślałam, że talerz pogryzę, bo pierogi mówiły "zjedz mnie" ...Nie dałam się złamać :P 

Nie wydaje mi się, żebym się aż tak bardzo poświęcała. Bez tych pierogów naprawdę da się żyć, a życie dosłownie "nabrało nowego smaku", bezmlecznego, hehe :) Zdrowie mojego dziecka jest ważniejsze, niż jakieś tam pierogi. 

Wiem, że daję mojej córce to co najlepsze, karmiąc ją piersią i chce to robić jeszcze jakiś czas ( wbrew obecnym trendom - nie do samoodstawienia, to ja zdecyduję, kiedy tę przygodę zakończymy, jeżeli będzie mi się wydawało, że to już za długo). Uwielbiam patrzeć na nią, jak szuka sobie cycusia, jak go łapie i ciamka jakby ją tydzień głodzili ;) Wiem, że to stan przejściowy, karmienie się zakończy, a ja będę sobie mogła zjeść tyle pierogów, ile dusza zapragnie :) 

A na razie cieszę się tym "naszym" czasem i olewam komentarze o "poświęceniu" :) 

09 lutego, 2017

Dom to nie muzeum - czyli czy blat w kuchni musi być pusty?

Ostatnio na jednej grupie fb przeczytałam posta o mniej więcej takiej treści:
"Pokazujecie takie piękne kuchnie. Większość z Was ma puste blaty. Jak sobie radzicie ze sprzętami typu czajnik, ekspres do kawy czy krajalnica? Gdzie je trzymacie?" 
Zaciekawiona weszłam do mojej kuchni. Rozejrzałam się i zbladłam.Puste blaty? Jak oni to robią? 

U mnie na blacie stoi mikrofalówka, toster, krajalnica, chlebak, czajnik elektryczny , ekspres do kawy i kosz na owoce. Okazjonalnie jeszcze sokowirówka, jednak tą staram się raczej chować. Aha, no i butelka wody. Ze wszystkich tych rzeczy (oprócz mikrofalówki) korzystam codziennie, więc nie wyobrażam sobie, żebym kilka razy dziennie wyciągała i chowała np. krajalnicę. Albo wytaszczała z szafki czy spiżarni ekspres do kawy, żeby kawę sobie strzelić na szybko. Od razu by mi się tej kawy odechciało. 

Więc jak to jest? Czy wszyscy faktycznie mają takie puste blaty a ja jestem taka bałaganiarą? 
Przecież to niemożliwe!
Pewnie, są kuchnie robione na wymiar, gdzie możemy sobie od razu zaplanować, gdzie będzie stał ekspres (i zrobić na niego zamykaną szafkę), mikrofalówkę kupić pod zabudowę i jeszcze tak zorganizować kuchnię, żeby to wszystko było schowane. 
Ale czy jest sens? Czy w kuchni naprawdę musi być sterylnie? Tak jakby zaraz miała przyjść Perfekcyjna Pani Rozenek i białą rękawiczką sprawdzać, czy przypadkiem pod trzecią nóżką ekspresu do kawy nie ma grama kurzu?

Droga mamo, otóż wszem i wobec ogłaszam - NIE MUSI. Nie mówię, że na blacie mają leżeć obierki ziemniaków z porannego gotowania zupy, nóż z wczorajszej kolacji czy talerz z podwieczorku, ale czy ten toster na blacie naprawdę tak bardzo przeszkadza? 

Owszem, zgadzam się z twierdzeniem, że kilka sprzętów na blacie powoduje wrażenie ogólnego rozgardiaszu, ale to jest do licha kuchnia! 
Ja kuchnię mam otwartą, widać ją od razu jak się wejdzie do domu. Od strony stołu jadalnianego osłonięta jest wysoką ladą, ale od strony wejścia już nie. Więc widać te moje sprzęty. Oko w pierwszej kolejności leci na płytę, na której często stoi jakiś garnek lub patelnia, bo akurat przygotowuję coś do obiadu. Obok płyty leży jakaś łyżka, albo łopatka do smażenia, solniczka. I czy w przypadku niespodziewanych gości mam się tego wstydzić? TU SIĘ MIESZKA! I gotuje (przynajmniej u mnie). To nie jest muzeum. 

Oczywiście, po skończonym obiedzie to wszystko znika, naczynia lądują w zmywarce, solniczka wędruje do szuflady z przyprawami. 
Ale zostaje ten toster z tym czajnikiem, krajalnica i chlebak. Korzystam z tego codziennie. Obok domu mam piekarnię, w której kupuję świeżutki, cieplutki chleb. Po to kupiłam krajalnicę, żeby móc sobie ten świeży chleb samodzielnie kroić :D Ile trwałoby zrobienie kanapki, gdybym musiała wyciągać tą krajalnicę z szafki, podłączać, użyć, umyć, wytrzeć, schować. I za dwie godziny od nowa to samo. 
Nie uważam tych sprzętów za bałagan. Ta mikrofalówka faktycznie mogła być do zabudowy, ale w sumie myśleliśmy, że nie będzie nam potrzebna. Zdecydowaliśmy się później. No i sobie stoi. Za zegarek robi:P Bajer, hehe. 

Zakładam, że te puste blaty są tylko w domach, gdzie mieszka jedna lub dwie dorosłe osoby i dzieci nie ma. Albo do zdjęcia ktoś wszystko chowa. Albo zdjęcie pokazane w internecie było zrobione tuż po wprowadzinach, jak połowa sprzętów była jeszcze w kartonach albo na półce w sklepie. 

Nie rozumiem tego pędu za perfekcyjnością, sterylnością w domu. Lubię mieć czysto i ładnie, pozamiatane i poukładane, ale zabawka rzucona na kanapę nie powoduje u mnie zawału i ataku histerii a piżamka nie musi być złożona w równiutką kosteczkę jak w wojsku ( staram się oczywiście w córce wyrobić nawyk sprzątania po sobie, szczególnie drażnią mnie kurtki i czapki rzucone na kanapę - więc musi to wynieść na wieszak). Aż takiej sterylności od domowników nie wymagam. 

Dlatego dziewczyny - wyluzujcie. Nie da się mieć sterylnego porządku w kuchni i całym domu przez 24 godziny na dobę. Jeszcze mając dzieci. Jest rozgardiasz. Jedno chce kanapeczkę, drugie piciu, trzecie zupkę itd. Temu spadnie, tamtemu się wyleje, a wy idąc do kuchni potkniecie się o zabawkę i stłuczecie szklankę,  I tak będzie jeszcze przez co najmniej kilkanaście lat. Ale to jest CODZIENNOŚĆ. Da się z tym żyć. 

Nie zrozumie tylko ten, kto nie ma dzieci. Ktoś, kto większość czasu spędza w pracy, tam je obiad, potem kolacja na mieście i spać do domu. W domu ewentualnie wieczorem winko na dobranoc.
Za to zrozumie każda matka. 


Zamierzam własnie zamówić sobie poniższą naklejkę na ścianę: 




I nigdy więcej nie zamierzam mieć wyrzutów sumienia z powodu ogólnego rozgardiaszu :D 






08 lutego, 2017

Patologiczna matka niejadka - czyli historia pewnej parówki.

Obiecany post - o parówkach. 

Opowiem Wam moją historię ..a raczej  historię o (nie)jedzeniu.  I o tym, dlaczego daję dziecku parówki, chociaż zanim zostałam matką, uważałam parówki za ZŁO.  Jeszcze jak córka się urodziła groziłam mężowi, że jeżeli da dziecku do jedzenia parówkę lub czekoladę, to odbiorę mu prawa rodzicielskie. 

I jak to się mówi "Zarzekała się żaba wody, a w błoto wpadła". 
Moja córka była karmiona piersią do ok. 6 miesiąca życia. Potem zaczęliśmy rozszerzać jej dietę, zgodnie z wytycznymi wszelkich organizacji zdrowia, zaleceniami lekarzy i instytutów. Najpierw warzywka, potem owoce, potem gluten itp. Jako niedoświadczona matka chłonęłam wiedzę z internetu i różnorakich poradników. Wiedziałam, że czekolada to cukier i zepsute ząbki, kapusta to wzdęcia i bolący brzuszek, mleko krowie jak najpóźniej, a grzyby to po x-nastym roku życia, a najlepiej nigdy, parówki to MOM i inne świństwa, podobnie jak pasztety. Wszystko wprowadzane ostrożnie, powoli, bez pośpiechu. 
Córka jadła chętnie, jedyne co - to nie wchodziły jej kaszki. Więc nie dawałam. No i pięknie piła mleko modyfikowane, bo po moim powrocie do pracy odstawiła się od piersi (sama, dobrowolnie). 
Taka sielanka trwała do ok. 18-tego miesiąca życia córki. Piszę około, bo nie pamiętam dokładnie. Pewnego dnia dziecko całkowicie odrzuciło mleko. Wręcz miała odruch wymiotny w momencie próby podania jej mleka w jakiejkolwiek postaci. Przerzuciła się na .. makaron. Na śniadanie, obiad i kolację. Tylko makaron. W drodze wyjątku, na obiad mógł być z rosołkiem. I tyle. 
Przerażeni pytaliśmy lekarza, o co może chodzić. Badania były dobre, żadnych niedoborów, infekcji. Nic. Zdrowe dziecko. Tylko jeść nie chce. Nie dało się podać jej niczego,co nie było makaronem.  Natychmiast odruch wymiotny. 
Załamywaliśmy ręce, lekarz mówił: "Dziecko samo sobie krzywdy nie zrobi. Czekamy". 
I tak czekaliśmy. Ponad miesiąc. Dzień w dzień makaron. Moja mama na widok rosołu prawie mdlała ( mieszkaliśmy wtedy z nią i ona codziennie ten rosół gotowała). Słyszałam oczywiście zarzuty, że to moja wina, bo taka ostrożna byłam, nic jej nie pozwalałam dawać, bo niby szkodliwe dla dziecka - to mam za swoje. 
Aż nadszedł TEN dzień. 
Moja mama na kolację ugotowała sobie PARÓWKI. I to jeszcze takie grube (bleh, fuj. Na to z kolei ja mam odruch wymiotny). Ot, miała smaka. Dawno nie jadła, to sobie kupiła i ugotowała. A moje dziecko zaciekawione co też ta babcia nowego je, podreptało za nią i powiedziało "DAJ" ... Moja mama nie wiedziała w pierwszej chwili o co chodzi. Ja też nie bardzo. 
Dziecko powtarza "DAJ" . 
Babcia: "Kiełbaskę?"
Dziecko: "Tia" - kiwa głową i otwiera buzię. 

Po miesiącu jedzenia wyłącznie makaronu, moje dziecko SAMO poprosiło o coś innego! Niemożliwe!  Babcia ostrożnie odcina kawałek "kiełbaski"  ( może się bała, że ją zamorduję albo że jej się to śni) i podaje dziecku. Dziecko je! Nie wypluło, nie skrzywiło się. Zjadło. I mówi: "DAJ" i śmieje się do babci. 

I wiecie co? Ja się w tym momencie popłakałam. Ze szczęścia. Bo nastąpił przełom i moje dziecko zjadło coś innego niż makaron. 
Przełom nastąpił też we mnie. Przestałam chuchać i dmuchać na to, co dziecko je. Już nie groziłam mężowi rozwodem i odebraniem praw rodzicielskich. Cierpliwe podtykałam rożne potrawy, które my jedliśmy czekając czy córce coś posmakuje i ciesząc się jak wariatka, kiedy coś posmakowało i weszło do jadłospisu.
Nie doczekałam się cudów. Córka w tym samym roku poszła do żłobka. Przez pierwsze pół roku chodziła ze zwykłą bułką i wodą ( zostawione w szatni) i "ciocie" miały przykazane, że jeżeli córka nie będzie chciała niczego zjeść - mają je tą bułkę dać, żeby nie była głodna. I tak dziecię moje jadło. Cała grupa śniadanie czy obiadek - a moje dziecko bułkę. 
Powoli dodawaliśmy nowe rzeczy, ale szło nam opornie. 
Jak wreszcie przeprosiła się z mlekiem w wieku 3 lat ( na mleko cały czas do tego momentu był odruch wymiotny ) w postaci owsianki, to tą owsiankę jadła na śniadanie przez kolejne pół roku. 
Jak przekonała się do mięsa, w postaci klopsików z królika ( i tylko z królika - inne mięsko od razu wyczuła i było po jedzeniu), to na obiad jadła tylko to. 
Przez długi czas rosół mógł być tylko domowy, ten w restauracji np. miał inny smak i już nie zjadła. 
Kiedyś pojechałam z mamą do lekarza i przy okazji na zakupy. Mąż został z córką, mieli kupić jakieś drobne spożywcze rzeczy. łazimy po galerii z mamą, dzwoni telefon. Dziecko się odzywa "Mamusiu, jem wędlinkę". Do dziś pamiętam wzrok dwóch kobiet przechodzących akurat obok mnie jak ryknęłam do telefonu "Co?? Jesz wędlinkę??". A moja mama za mną stoi i też woła "Co?? Niemożliwe, wędlinkę?" Pomyślały chyba, że nam odbiło. Uciekły jakieś dwie z wariatkowa i się dziwią, że ktoś wędlinę je. 
Ano, dziwią się. 
Do dziś moje dziecko pozostało niejadkiem. Niechętnie próbuje nowych rzeczy, Z góry zakłada, że nie lubi. Czasem można ja do czegoś namówić, żeby spróbowała, ale raczej rzadko tą próbę powtórzy. 
Z owoców jada tylko jabłka i banany. Podobno Panie w przedszkolu namówiły ją jakoś na gruszkę i truskawkę, ale w domu tego wyczyny nie powtórzyła. 
Warzyw nie jada w ogóle (czasem gotowaną marchewkę z rosołu i dziubie ziemniaki z obiadu). 
Z mięsem nie ma już większego problemu, raczej każde zje, byle nie faszerowane np. pieczarkami. 
Pierogi uznaje tylko z mięsem, zrobione przez moją mamę i ze szpinakiem w przedszkolu. Kiedyś jadła jeszcze ruskie, ale już nie lubi.
Jeżeli kanapka, to tylko z masłem i wędliną ( lub z samym masłem). Ostatnio chyba w przedszkolu spróbowała pasztetu, bo jak mąż jadł  taka kanapkę to powiedziała, że lubi i mu zjadła.  
Gdzieś spróbowała też serka Danio i każe sobie kupować - i je. Więc jak poprosi, żeby kupić, to dostaje. 
Je frytki. Czasem placki ziemniaczane, sztuk max. dwie. Kaszę i ryż jako dodatek do obiadu też już je. Oczywiście bez surówki. 

Tak sobie myślę, że ma to jednak swoje dobre strony. 
Jako, że nic nie lubi, to nie jadła nigdy hamburgera z wiadomego fast fooda, ani nie pije coli i innych gazowanych napojów. Nawet nie próbowała i nie ciągnie ją, żeby spróbować. Nie jada też tortów i placków z masami ( to akurat ma chyba po ojcu). 

Tym postem chcę trochę usprawiedliwić siebie, jako patologiczną matkę, która pozwala na to, żeby jej dziecko jadło ten MOM. 
Bo ja sama parówek nie lubię. I nie jadam (chyba, że mąż zrobi sobie hot-doga na kolację, to raz ugryzę. Więcej mi nie przejdzie). Ale dziecku daję. 
Bo jak sami wiedzieliście - polubiła się z parówką po miesięcznym strajku. Trudno teraz z krótkiej listy rzeczy, które dziecko jada, wykreślić części i powiedzieć - córcia, tego nie możesz zjeść. Serce by mi pękło chyba.
Oczywiście pilnuję, żeby córka nie jadła tego codziennie. Tu jestem konsekwentna. Nawet jeżeli ma tydzień " parówkowy", i chce codziennie na kolację, to mówię "jadłaś wczoraj. Może dzisiaj zjemy coś innego?". Zazwyczaj działa. Bo i lista śniadaniowo-kolacjowa się wydłuża (mamy już na niej nawet jajecznicę i ser żółty), więc jest co zaproponować. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę, jak moje dziecko je surówkę do obiadu. 

To jest nasza historia. I historia parówki. Dlatego u mnie w lodówce jest miejsce dla parówek. I dla serka Danio. 
I każdy, kto będzie chciał mnie osądzić i nawrzucać mi, że jestem złą matką, niech przeżyje to co ja przeżyłam i odmówi dziecku tej parówki po miesiącu jedzenia makaronu. W tamtej chwili nie mogłam tego zrobić. I teraz też nie mogę. 

Cóż, pisałam już, że do idealnej matki mi daleko. Ale nie jestem chyba taka najgorsza, skoro dziecko codziennie mówi "Mamusiu, kocham Cię". 
I dla takich chwil żyję :) 


07 lutego, 2017

Nie jestem trendy, bo nie żyję eko.

Tak sobie myślę, że to wszystko co wymieniłam w poprzednim poście słabo się wpisuje w obecne trendy. Wydaje mi się, że coś jestem nie na czasie chyba. 

Patrząc na reklamy w TV i materiały w internecie, mam wrażenie,  że teraz wszystko musi być eko, fit, zdrowe, świadome itp. 
Może i jest w tym trochę racji. W obecnym świecie, kiedy mamy połowę żywności zmodyfikowaną genetycznie, w kosmetykach tyle chemii, że mogłyby wytworzyć własną energię elektryczną gdyby je wszystkie zmieszać, nawet leki nie do końca służą zdrowiu trudno się dziwić, że TV i internet biją na alarm i zachęcają do czytania etykiet, eliminowania szkodliwych substancji i używania eko produktów. 
Ale ile w tym troski o obywatela a ile dbania o interesy producentów eko-kosmetyków, eko-zywności i właścicieli i fitness clubów - oto jest pytanie.


Ja się w te trendy chyba nie do końca wpisuję. Nie, żebym od razu dosypywała glutaminian sodu do herbaty albo obżerała się czekoladą na złość fit-modzie, ale nie czytam obsesyjnie etykiet wszystkich produktów. 
Nie stoję godzinę w drogerii, z aplikacją analizującą skład kosmetyków i nie sprawdzam, czy szampon jest super-naturalny, a po użyciu balsamu do ciała nie dostanę raka. Nie piorę w żadnych orzechach, tylko w proszku. Nigdy w życiu nie przeczytałam jego składu, ale naturalny to on na pewno nie jest. 
Nie sprawdzam na kapuście, czy aby a pewno jest z eko-plantacji, albo czy kury były szczęśliwe, jak znosiły jajka. 


Aczkolwiek w przypadku wielu produktów spożywczych skład czytam, co nie znaczy że w moim koszyku nie wyląduje coś z nienajlepszym składem.  Staram się wybierać w moim przekonaniu jak najlepiej, ale też nie dostaję zawału na widok dodatku cukru do jakiegoś produktu. Ot, jeżeli mogę kupić taki sam produkt z lepszym składem, to biorę ten z lepszym. 
Ale jeżeli jestem akurat w sklepie, w którym nie ma śmietany X, której używam zawsze, tylko jest inna, z dodatkiem mleka w proszku to po prostu ją kupuję (o ile mi akurat potrzebna, bo jeśli nie, to kupię później w innym sklepie tę, której zawsze używam). 
Natomiast w moim domu w szafce jest vegeta (wiem, to prawie jak arszenik), w lodówce bywają parówki i pasztety, i wiem, jak smakuje kanapka w macdonaldzie. Pijam colę i słodzone napoje, a do potraw (smażonych, a nie gotowanych na parze) używam soli.

Zdaję sobie sprawę, że na moją głowę posypią się gromy, że chcę zamordować rodzinę, dając jej takie paskudztwa do jedzenia i że takie "wyznanie" przysporzy mi więcej wrogów niż zwolenników, ale jak już pisałam wcześniej - idealna nie jestem. Moje gotowanie ani pranie też idealne nie jest. Ale wychodzę z założenia, że w umiarkowanych ilościach wszystko jest dla ludzi. 
Szklanka coli nie zepsuje mi od razu wszystkich zębów (gwoli ścisłości - dziecko coli nie pije), a od masła inie dostanę od razu miażdżycy. Nie jem tego wszystkiego tonami i codziennie. W macu nie pamiętam kiedy byłam, vegety używam naprawdę sporadycznie i w śladowych ilościach. Słodycze jem (tu raczej wolę domowe, ale jak nie mam to zjem ciastko czy wafelka ze sklepu), ale za to herbatę piję gorzką ;) 
Staram się być na czasie z informacjami o szkodliwości różnych substancji (ostatnio na topie jest olej palmowy), ale kiedy pójdziemy do znajomych czy rodziny i ktoś moje dziecko poczęstuje kinder batonikiem, to nie rzucam się jak libero do przejęcia zagrywki, nie wyrywam dziecku czekoladki z ręki z wrzaskiem, że zaraz dostanie raka lub wypadną mu zęby, a znajomym nie grożę, że będą mieć moje dziecko na sumieniu.  Po prostu pozwalam dziecku to coś zjeść, jeśli ma akurat ochotę. 

Zdaję sobie sprawę ze szkodliwości cukru, wiem, że jest tego mnóstwo w każdym prawie produkcie, i staram się tez uświadamiać moje dziecko. Jeżeli zje batonika czy inne ciastko, to już zabraniam poprawienia tego jakimś na przykład słodkim jogurtem. Jeżeli wypije słodki napój (to akurat zdarza się rzadko i tylko na jakichś spotkaniach rodzinnych gdzie inne dzieci piją soki - bo moje dziecko woli jednak wodę), to nie pozwalam poprawić tego cukierkiem. Jeżeli moje dziecko zapyta "Mamusiu, mogę coś słodkiego?" to nie daję mu daktyla (czasem staram się przekupić bananem, ale nie zawsze działa - bo i tak po bananie przyjdzie i zapyta o coś słodkiego), tylko daję kawałek czekolady. I już. 

Cóż, są to zapewne moje błędy wychowawcze, których się nie ustrzegłam. Mże powinnam być bardziej konsekwentna i jednak zabraniać tej czekolady, skoro taki  miałam zamysł. Ale się nie udało. O tym będzie osobny wpis ( bo obiecałam ten o parówkach, a to się z tym wiąże).  Nic już na to nie poradzę. 
Jestem gotowa na falę hejtów ;) 

06 lutego, 2017

Co to ma być?

O czym będzie ten blog? Hm, dobre pytanie. 
To może zacznę od tego o czym nie będzie?

Na pewno nie będzie to blog ekspercki. Bo niby co ze mnie za ekspert? Posiadanie dwójki dzieci nie czyni mnie przecież ekspertem od macierzyństwa, ba! nawet gdybym posiadała piątkę czy więcej dzieci, wciąż uważałabym, że jeszcze nie wiem wszystkiego i życie może mnie zaskoczyć. Także nie będę zgrywać fachowca, bo takich blogów w internecie jest mnóstwo i każdy łatwo znajdzie rzetelne (mam nadzieję) informacje, których potrzebuje. 
Ja jestem zwyczajną mamą, robię wszystko by być najlepszą matka dla swoich dzieci, ale wszystkiego o macierzyństwie nie wiem. Popełniam błędy i staram się na nich uczyć i wyciągać wnioski. Więc nie będę udawać, że pozjadałam wszystkie rozumy i wiem wszystko o wychowywaniu dzieci, bo nie wiem. Ale mam nadzieję, że to co wiem wystarczy, by moje dzieci były szczęśliwe. 

Nie będzie o polityce, chociaż nie twierdzę, że swojej opinii na żaden polityczny temat nie wyrażę. 

Nie będzie o podróżach, chociaż żałuję, ale tych chwilowo w moim życiu mało. Aczkolwiek, jeżeli jakiś wyjazd uskutecznimy i będzie on wart opisania, to na pewno to zrobię. Jednakże próżno u mnie szukać miejsc egzotycznych czy niezdobytych zakątków Ziemi. Do takich się nie wybieram. W sumie nie wiem, co życie przyniesie, może i na biegunie kiedyś się znajdę, ale na razie się na to nie zanosi  ;) 

Nie będzie o zdrowym gotowaniu ( to teraz na czasie - wszystko musi być eko i fit).  Ja gotuję prawie codziennie. W domu cztery osoby i pies, miłości dużo, ale samą miłością jednak żyć nie damy rady, nawet gdybyśmy bardzo chcieli. Zatem gotować muszę. Jednak ja nie jestem eko-fanką i nie sprawdzam obsesyjnie każdej etykiety, nie pilnuję, aby każde przygotowane przeze mnie danie nie miało grama soli czy cukru. Ale też nie serwuję rodzinie codziennie gotowych dań z mikrofalówki czy fast foodów rodem z wiadomych restauracji. 
Po prostu gotuję to, co nam smakuje. Osobny wpis przygotuję o tym, jaką jestem złą matką, bo u mnie jada się parówki. Ale te parówki mają swoją historię i zasługują na oddzielny post (trochę się przy tym usprawiedliwię, bo wiem, że to jednak nie najlepszy wybór). 

Nie będzie o modzie. Bo się na niej nie znam. A stylizacje rodem z wybiegów przyprawiają mnie o zawrót głowy i omdlenie czasami. Lubię się ładnie ubrać, ale chyba nie do końca modę rozumiem, a przynajmniej nie współczesne trendy i kropek do pasków - choćby nie wiem jak modne były - nie założę. 

Nie będzie o sporcie. Bo żadna ze mnie fit-mamuśka. Lubię czasem pójść na siłownię, lubię jeździć na rowerze. Uwielbiam spacery. Ale nie jestem super-fit. Mam problemy z kręgosłupem, i czasami trudno mi znaleźć czas na sport. Wystarczy mi codziennego sportu w postaci codziennego kursowania kuchnia-pokój-łazienka-spacer-przedszkole-sklep-dom-kuchnia-łazienka ...itd. Reszta jest tylko dodatkiem.

Nie będzie o wyłącznie dobrych stronach macierzyństwa. Hymnów pochwalnych dotyczących macierzyństwa i mistycznych przeżyć związanych z porodem tu nie będzie. Bo macierzyństwo to rzecz wspaniała, ale nie raj na ziemi.

Zatem o czym będzie? 

O tym, co mnie otacza. O moim świecie, o tym jak go postrzegam, jakie mam przemyślenia, wnioski, uwagi. O moich dzieciach, może trochę o pracy, o ludziach, których spotykam na swojej drodze. O tym co mnie boli, a co cieszy i sprawia, ze jestem szczęśliwa. O tym, co chciałabym zmienić. O mojej walce o jak najlepsze jutro dla moich dzieci. O walce z moimi słabościami. O moich marzeniach i motywacji do ich spełniania. O tym, jak ja wychowuję dzieci i jak uczę je patrzeć na świat. O tym, z czym mi ciężko i z czym sobie nie radzę, a z czym radzę sobie świetnie. O moich przemyśleniach dotyczących wielu aspektów życia, macierzyństwa, małżeństwa. I pewnie jeszcze o tym, co nie przyszło mi teraz do głowy, ale jeszcze kiedyś przyjdzie. Może trochę kontrowersyjnie, może trochę słodko, trochę subiektywnie. 

To wszystko oczywiście przez pryzmat posiadania dzieci, taki Matczyny Punkt Widzenia. 

Zapraszam do mojego świata.




04 lutego, 2017

Punkt zapalny. Matczyny punkt widzenia.

A teraz obiecany punkt zapalny. Po tej sytuacji stwierdziłam, że matka zawsze inaczej patrzy na świat mając obok siebie dziecko ...

Poszłam w sobotę z dziećmi na spacer. Chciałam uśpić tym samym młodszą latorośl, bo przyzwyczaiła się ostatnio usypiać na spacerku. Zadowolona, że się względnie wyrobiłam z ogarnięciem domu i dzieci ( co mi się rzadko zdarza przed południem), ubrałam dziewczyny, i spacerek ;D
Niedawno przeprowadziliśmy się pod miasto, więc parków czy skwerów tu nie uświadczy. Jedyna opcja pospacerowania to las ( teraz, w śniegu, z wózkiem niestety - nieosiągalny) albo po prostu wzdłuż domów.
I tak sobie poszłyśmy. Droga niedaleko naszego domu, asfaltowa, z obu stron domy.
Młodsze dziecię usnęło, starsze szczęśliwe biega po roztapiających się zaspach, matka pomalutku idzie z wózkiem upominając od czasu do czasu córkę, jak się za daleko wypuści :D

Nagle z którejś posesji wybiegają dwa zajadłe psy. Nie boje się, odganiam. One dalej, jeszcze bardziej - warczą, ujadają. Wręcz przypuszczają atak. Wołam córkę, żeby była blisko. Psy staram się odgonić, przestraszyć - a to działa na nie jak przysłowiowa płachta na byka. Nagle czuję, jak jeden z tych psów łapie mnie zębami za piętę!!! Bogu dzięki, że piętę tylko złapał, miałam twarde traperki. Ale teraz zaczynam się już bać. Nie o siebie, a o dziecko. Młode w wózku, bezpieczne. Mimo ujadania i moich krzyków śpi twardo. Ale moja rozbiegana pięciolatka nie da sobie łatwo wytłumaczyć, żeby do pieska nie podchodzić, bo jest nauczona, że pieski są śliczne, że się je kocha i głaska. Nauczyłam dziecko miłości do zwierząt i czasem się zastanawiam czy dobrze zrobiłam. Psy szczekają i warczą coraz bardziej zajadle. Ja nie mogę zrobić kroku ani w przód, ani w tył. Boję się, a psy to czują. Wchodzę do kogoś na podwórko (brama otwarta). Tam też jest pies, ale zamknięty w kojcu. Wchodzę, myślę, że tamte odejdą - ale gdzie tam, wbiegają za mną. Chowam się za dom ( cały czas u kogoś obcego na podwórku). Psy za mną. Pukam, żeby poprosić o pomoc. Żeby zapytać czyje te psy, może ktoś je zna i odgoni od nas, żebyśmy mogły spokojnie odejść. Nikt nie otwiera. Spanikowana - dzwonię na policję.
Miły Pan pyta spokojnie co się dzieje, gdzie jestem, jaki adres. Wtedy z domu wychodzi Pani zdziwiona i pyta "To psa się Pani boi?" Nie chce mi podać adresu, więc podaję policji numer najbliższego domu, który widzę (jak się potem okaże, to dom właścicielki psów). Policjant każe się uspokoić i czekać, podjedzie radiowóz.
Taa, ciekawe jak roztrzęsiona matka ma się uspokoić w takiej sytuacji? Stoję machając nogami, bo psy cały czas próbują mnie ugryźć :( Zdziwiona Pani próbuje odgonić psy, mówi, że to psy z tamtego domu (pokazując ten z numerem, który podałam policji), od Pani X, że wjechała, bramy nie zamknęła.
A co mnie to, przepraszam, obchodzi? Ze sobie Pani bramy nie zamknęła? A ja stoję z dzieckiem i gryzie mnie pies!
Zdziwiona Pani ostatecznie sama nie potrafi psów przegonić, daje mi jakiegoś kija, żebym mogła się oganiać, i z tym kijem powoli ruszam w stronę domu. Psy na widok kija się cofają, wystarczy mocniej machnąć. Posesja właścicielki psów jest oddalona od drogi, za jakimś polem. Widzę na podwórku ją i jakiegoś młodego chłopaka. Stoją i patrzą jak ja z tym kijem, wózkiem i kurczowo trzymającą się wózka córką idę ulicą. Nikt nie wyszedł, nie zawołał tych psów. Niedaleko, przy jednym z domów, jakiś człowiek wozi sobie drzewo - też zero zainteresowania.  Cóż, życie płynie.
Uszłam kawałek i w ulicę wjechała policja. Panowie się zatrzymali, wysłuchali, psy widzieli ( bo biegały dalej), powiedzieli, że podjadą do Pani właścicielki porozmawiać. Ja, roztrzęsiona i zmarznięta poszłam dalej. Zanim dotarłam do domu policja już wracała. Zatrzymali się znowu, powiedzieli, że Pani przeprasza, że wjeżdżali robotnicy, bramy nie zamknęli, psy uciekły itd. Ja też się wytłumaczyłam, że normalnie nie wydzwaniam na policję płacząc, że pies szczeka, ale tym razem po prostu się bałam. Taka sytuacja spotkała mnie pierwszy raz.

Tak sobie myślę, już na spokojnie, jak bym zareagowała, gdybym szła tylko z wózkiem, bez starszej córki. Może spokojniej, nie bałabym się tak. Najbardziej bałam się, że mojemu dziecku stanie się krzywda. Ale teraz już nieważne, dziecko bezpieczne.
Zastanawiam się, co pomyślała sobie Pani, do której przyjechała policja. "co to się dzieje na tym świecie, przyjechała paniusia z miasta i psa się boi", "wariatka, na policję dzwoni, bo pies"?
Jestem świadoma tego, że to wioska. Że tu pies albo jest uwiązany na łańcuchu, albo w kojcu siedzi, albo biega gdzie chce i nikt się nawet nie zainteresuje, czy przypadkiem nie uciekł z podwórka. A jak ucieknie - to co? Wróci przecież. O czipowaniu psów raczej nie ma mowy, w obroży mało który pewnie chodzi, a szczepienia? A po co? Szkoda kasy. Prawie wszystkie zajadłe, zjadłyby każdego, kto obok płotu przechodzi. Nienawidzę tego.
Generalnie jestem przychylna zwierzętom, jestem przeciwna trzymaniu ich na łańcuchu czy ciasnym kojcu. Ale do licha, jak już biega wolno po podwórku, to niech właściciel się interesuje! Niech wyjdzie po psa, a nie liczy na to, że "zaraz wróci".

Mam nadzieję, że córka nie będzie miała urazu do psów. Odechciało mi się spacerów na jakiś czas. Jak nie smog, to pies :/ Dziękuję. Lecę w kosmos.

Skąd się wziąłem - jak powstał blog

Dawno już nosiłam się z zamiarem założenia bloga. Nie wiem w sumie po co, ale chodziło mi to po głowie od dłuższego czasu. 
I wychodziło. 
Dziś jest ten dzień. Chyba potrzebowałam jakiegoś punktu zapalnego, czegoś co wreszcie mnie popchnie do tego szalonego kroku, jakim jest założenie bloga. 
Opiszę Wam jeszcze, z czym kojarzy mi się założenie bloga, i opiszę oczywiście ten punkt zapalny :) 
A skąd się wzięła nazwa bloga? 
Odkąd urodziłam pierwszą córkę, mój świat się zmienił o 180 stopni. Już nie byłam ważna ja, ważne było tylko moje dziecko. (Oczywiście nie do przesady, mam nadzieję, ze wiecie o co mi chodzi).
Po prostu zaczęłam na świat patrzeć z perspektywy matki, a PUNKT WIDZENIA MATKI różni się w wielu aspektach od punktu widzenia pozostałych obywateli tego świata, nawet ojców. Po prostu matka widzi zawsze najpierw dziecko, a potem resztę. Wszystko analizuje przez pryzmat posiadania dziecka. A teraz córki mam dwie, więc widzę podwójnie :) 

A o czym będzie blog? Tego jeszcze właśnie nie wiem, chyba o tym, co akurat przyjdzie mi do głowy i uznam, że warto o tym napisać. Może jeszcze o tym, o czym będę chciała komuś koniecznie powiedzieć, ale akurat nie będzie nikogo obok? Generalnie, trochę o życiu, trochę o dzieciach, trochę o pracy, trochę o gotowaniu i znowu o dzieciach - a to wszystko oczywiście z punktu widzenia matki ;) Zapraszam do mojego świata :) Może ktoś znajdzie chwilę, żeby to poczytać ;)