07 lutego, 2017

Nie jestem trendy, bo nie żyję eko.

Tak sobie myślę, że to wszystko co wymieniłam w poprzednim poście słabo się wpisuje w obecne trendy. Wydaje mi się, że coś jestem nie na czasie chyba. 

Patrząc na reklamy w TV i materiały w internecie, mam wrażenie,  że teraz wszystko musi być eko, fit, zdrowe, świadome itp. 
Może i jest w tym trochę racji. W obecnym świecie, kiedy mamy połowę żywności zmodyfikowaną genetycznie, w kosmetykach tyle chemii, że mogłyby wytworzyć własną energię elektryczną gdyby je wszystkie zmieszać, nawet leki nie do końca służą zdrowiu trudno się dziwić, że TV i internet biją na alarm i zachęcają do czytania etykiet, eliminowania szkodliwych substancji i używania eko produktów. 
Ale ile w tym troski o obywatela a ile dbania o interesy producentów eko-kosmetyków, eko-zywności i właścicieli i fitness clubów - oto jest pytanie.


Ja się w te trendy chyba nie do końca wpisuję. Nie, żebym od razu dosypywała glutaminian sodu do herbaty albo obżerała się czekoladą na złość fit-modzie, ale nie czytam obsesyjnie etykiet wszystkich produktów. 
Nie stoję godzinę w drogerii, z aplikacją analizującą skład kosmetyków i nie sprawdzam, czy szampon jest super-naturalny, a po użyciu balsamu do ciała nie dostanę raka. Nie piorę w żadnych orzechach, tylko w proszku. Nigdy w życiu nie przeczytałam jego składu, ale naturalny to on na pewno nie jest. 
Nie sprawdzam na kapuście, czy aby a pewno jest z eko-plantacji, albo czy kury były szczęśliwe, jak znosiły jajka. 


Aczkolwiek w przypadku wielu produktów spożywczych skład czytam, co nie znaczy że w moim koszyku nie wyląduje coś z nienajlepszym składem.  Staram się wybierać w moim przekonaniu jak najlepiej, ale też nie dostaję zawału na widok dodatku cukru do jakiegoś produktu. Ot, jeżeli mogę kupić taki sam produkt z lepszym składem, to biorę ten z lepszym. 
Ale jeżeli jestem akurat w sklepie, w którym nie ma śmietany X, której używam zawsze, tylko jest inna, z dodatkiem mleka w proszku to po prostu ją kupuję (o ile mi akurat potrzebna, bo jeśli nie, to kupię później w innym sklepie tę, której zawsze używam). 
Natomiast w moim domu w szafce jest vegeta (wiem, to prawie jak arszenik), w lodówce bywają parówki i pasztety, i wiem, jak smakuje kanapka w macdonaldzie. Pijam colę i słodzone napoje, a do potraw (smażonych, a nie gotowanych na parze) używam soli.

Zdaję sobie sprawę, że na moją głowę posypią się gromy, że chcę zamordować rodzinę, dając jej takie paskudztwa do jedzenia i że takie "wyznanie" przysporzy mi więcej wrogów niż zwolenników, ale jak już pisałam wcześniej - idealna nie jestem. Moje gotowanie ani pranie też idealne nie jest. Ale wychodzę z założenia, że w umiarkowanych ilościach wszystko jest dla ludzi. 
Szklanka coli nie zepsuje mi od razu wszystkich zębów (gwoli ścisłości - dziecko coli nie pije), a od masła inie dostanę od razu miażdżycy. Nie jem tego wszystkiego tonami i codziennie. W macu nie pamiętam kiedy byłam, vegety używam naprawdę sporadycznie i w śladowych ilościach. Słodycze jem (tu raczej wolę domowe, ale jak nie mam to zjem ciastko czy wafelka ze sklepu), ale za to herbatę piję gorzką ;) 
Staram się być na czasie z informacjami o szkodliwości różnych substancji (ostatnio na topie jest olej palmowy), ale kiedy pójdziemy do znajomych czy rodziny i ktoś moje dziecko poczęstuje kinder batonikiem, to nie rzucam się jak libero do przejęcia zagrywki, nie wyrywam dziecku czekoladki z ręki z wrzaskiem, że zaraz dostanie raka lub wypadną mu zęby, a znajomym nie grożę, że będą mieć moje dziecko na sumieniu.  Po prostu pozwalam dziecku to coś zjeść, jeśli ma akurat ochotę. 

Zdaję sobie sprawę ze szkodliwości cukru, wiem, że jest tego mnóstwo w każdym prawie produkcie, i staram się tez uświadamiać moje dziecko. Jeżeli zje batonika czy inne ciastko, to już zabraniam poprawienia tego jakimś na przykład słodkim jogurtem. Jeżeli wypije słodki napój (to akurat zdarza się rzadko i tylko na jakichś spotkaniach rodzinnych gdzie inne dzieci piją soki - bo moje dziecko woli jednak wodę), to nie pozwalam poprawić tego cukierkiem. Jeżeli moje dziecko zapyta "Mamusiu, mogę coś słodkiego?" to nie daję mu daktyla (czasem staram się przekupić bananem, ale nie zawsze działa - bo i tak po bananie przyjdzie i zapyta o coś słodkiego), tylko daję kawałek czekolady. I już. 

Cóż, są to zapewne moje błędy wychowawcze, których się nie ustrzegłam. Mże powinnam być bardziej konsekwentna i jednak zabraniać tej czekolady, skoro taki  miałam zamysł. Ale się nie udało. O tym będzie osobny wpis ( bo obiecałam ten o parówkach, a to się z tym wiąże).  Nic już na to nie poradzę. 
Jestem gotowa na falę hejtów ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz