Była taka piosenka Brodki: " Miał być ślub", pamiętacie?
No to u mnie miał być blog .. I nie ma. To znaczy jest, ale milczy .... Przeliczyłam się z ilością czasu wolnego. Odkąd wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim, pojęcie "czas" funkcjonuje u mnie jako "niedoczas". Innej opcji nie ma.
Bo ja naprawdę żyję w niedoczasie. Ostatnio zrobiłam małą analizę swojego dnia i kiepsko wyszło.
Wszystkie kolorowe prozdrowotne i nie tylko magazyny zalecają spać po 8 godzin dziennie. A bo organizm się regeneruje, a bo skóra jest piękna i wypoczęta, a bo energii więcej do działania itp.
Super, ale w takim razie kiedy żyć?
Doba ma ledwie 24 godziny.
Z tego 8 godzin snu - ok. Śpimy. Budzimy się wypoczęci, pełni energii, piękni i co tam jeszcze.
Zostaje 16 godzin. Tacy piękni i wypoczęci idziemy do pracy. Na kolejne 8 godzin. Albo i na więcej. Nie mówię tu o nadgodzinach, ale niektóre korporacje doliczają sobie przerwy obiadowe (niektóre nawet godzinę, na szczęście u mnie jest to tylko 15 minut). A ja jeszcze dojeżdżam do pracy ok godzinę w jedną stronę. Akurat teraz mam ten plus, że jeszcze karmię piersią więc przysługuje mi przerwa na karmienie. Zatem mam 7 godzinny dzień pracy. Plus dojazd w obie strony - wychodzi mi 9 godzin (tak na okrętkę).
Zostaje 7 godzin ( matkom / ojcom niekarmiącym - 6 godzin). 7 godzin z 24-ech, w czasie których trzeba zrobić zakupy, zrobić pranie, ogarnąć lokum, jakieś posiłki przygotować. W przypadku posiadania dzieci jeszcze trzeba poświęcić im czas. U dzieci starszych pójść/pojechać na jakieś zajęcia pozaszkolne, czy to basen, piłka, czy szkoła muzyczna, tańce. Z młodszymi zabawa i pilnowanie na okrętkę, żeby dzidziuś gdzieś nie wlazł i krzywdy sobie nie zrobił. O czasie na ewentualnego fryzjera czy kosmetyczkę nawet nie wspominam, ostatecznie tego nie robi się codziennie. Weekend zazwyczaj polega na tym, że robimy to, czego nie zdążyliśmy zrobić w tygodniu, ech ....
Ostatnio gdzieś przeczytałam, że powinniśmy więcej czasu poświęcać na spotykanie się z przyjaciółmi. Rany boskie, jakiego czasu?!? Skąd brać ten CZAS?
Nie wiem, może ja przesadzam i niezorganizowana jestem. Może jeszcze więcej rzeczy powinnam robić na raz. Ale wychodzi mi na to, że nie żyjemy w idealnym świecie i z czegoś trzeba zrezygnować.
Albo ze snu, albo pracować na pół etatu (szczęśliwi ci, których na to stać), albo nie pracować wcale, albo zrezygnować z czasu z dzieckiem ( a niech ojciec się zajmie). Ciężka sprawa.
Ja rezygnuję ze snu. Niestety, pogodziłam się z faktem, że nigdy nie będę piękna i wypoczęta. Wulkanem energii też nie będę. Zazwyczaj śpię koło 4 - 5 godzin, czasem dociągnę do 6ciu. Niestety czasu spędzanego w pracy ani dojazdu do niej skrócić nie mogę. Dzieciom i tak nie poświęcam tyle czasu, ile bym chciała, więc tu nie mam z czego zabrać. Sprzątam, żeby się nie pozabijać w domu o walające się rzeczy i nie udusić z kurzu, ale pedantką nie jestem. Kiedyś prasowałam tuż po wypraniu, ale już tego nie robię. Ostatnio prasuję dopiero, jak szafa świeci pustkami. Gotuję, jak mam pomysł, ochotę i chwilę, bardziej w weekendy. Na tygodniu gotuje przeważnie mąż. A jak i on nie ma możliwości - to zamrażalnik służy nam pomocą. Zawsze mamy tam zapas pierogów, klusek śląskich, frytek i szpinaku - taka ostatnia deska kulinarnego ratunku.
Musiałam zawiesić pisanie bloga, bo nawet jak miałam chwilę albo wenę, żeby coś skrobnąć wieczorami, to już zabrakło czasu, żeby tekst opracować i opublikować, bo albo Adelka się obudziła na karmienie, albo zastała mnie północ czy później - a czas do porannego budzenia nieubłaganie uciekał ...
Także ten 8-godzinny, wspaniały, regenerujący SEN to coś, z czego muszę zrezygnować, żeby jakoś funkcjonować. Bo z niczego innego nie mogę. A że to funkcjonowanie przez brak wystarczającej ilości snu jest takie "na pół gwizdka" to już inna sprawa ... Wyżaliłam się. Może za miesiąc napiszę coś znowu ...
Ja też liczyłam na to, że będę mieć dużo więcej czasu na prowadzenie bloga. Ale staram się jak mogę, bo zależy mi na tym :)
OdpowiedzUsuń